czwartek, 12 marca 2015

Coś się wypaliło... Czyli: Dlaczego się rozstajemy?

Kiedy rozmawiamy o powodach rozstania, padają odpowiedzi: "coś się zmieniło", "coś się wypaliło","już nie jest tak jak dawniej", "coś umarło, zgasło...". Żadnych większych sporów czy spektakularnych romansów. "Po prostu" – mówią partnerzy.

Rozstajemy się coraz częściej. Obserwują to psychologowie i psychoterapeuci, oddają to statystyki. W Polsce w 1996 roku rozwodem kończyło się 16 proc. małżeństw. Dziś to już 31 proc. i ta tendencja wciąż rośnie. W Europie zachodniej czy USA rozwodzi się co druga para. To dobrze czy to źle?

Część z nas ma z pewnością zdanie, że powyższy trend jest niepokojący (pojawiające się argumenty: cierpienie dzieci, upadek wartości). Inni z kolei tendencję do łatwiejszych rozstań uznają za plus (możliwość wyjścia ze związków szkodliwych czy niesatysfakcjonujących, brak sztywnych i jednoznacznych zasad postępowania).
Ale gdyby zostawić oceny na boku, a przyjrzeć się jedynie podłożu tego zjawiska? Co dostaniemy?


Najczęstszymi powodami podawanymi w pozwach rozwodowych są: niezgodność charakterów, zdrada, nadużywanie alkoholu. I to dokładnie w takiej kolejności. Dodatkowe przyczyny to: nieobecność małżonka w domu oraz różnice światopoglądowe.

Co kryje się pod tymi hasłami? Co składa się na fakt, że dziś (w porównaniu z tym, co kiedyś), tak trudno nam utrzymać długotrwałe związki?

Żyjemy dłużej 
Średnia długość życia w Polsce w ciągu ostatnich 60 lat zwiększyła się o prawie 20 lat. W ciągu ostatnich 20 – o około sześć. Skoro żyjemy dłużej, dłużej też trwają nasze związki. Łatwiej utrzymać związek przez 20 lat niż przez 50.

Żyjemy sami
Jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu nasze związki realizowały się pośród dużej grupy innych. Żyliśmy w rodzinach wielopokoleniowych, często pod jednym dachem. Nasza uwaga była bardziej rozproszona. Mieliśmy też pod ręką silną sieć wsparcia. Dziś mieszkamy przeważnie sami. Na co dzień jesteśmy głównie ze sobą. Może w ten sposób pozbawiamy się części problemów (np. wtrącanie się innych do naszego życia), ale zyskujemy inne m.in. konieczność "wytrzymania" z jedną osobą.

Tempo zmieniającego się świata
Świat zmienia się w zastraszającym tempie. Trudno czasem za nim nadążyć. Samemu, a co dopiero we dwoje. Wraz ze zmieniającym się światem zmieniamy się i my: nasze potrzeby, oczekiwania. Jeśli tempo zmian u małżonków nie jest dostatecznie kompatybilne – utrzymanie związku okazuje się być trudne.

Swoboda obyczajowa
Kiedyś wszystko było do pewnego stopnia jasne. Jak się żyje, co to znaczy dobre, godne życie. Podział ról był sztywny, oczywisty. Rzadko kto zastanawiał się nad tym, jak chce żyć, bo też nie było specjalnie alternatyw. Dziś nie ma jednej przyjętej zasady – jak żyć. Można próbować różnych rzeczy. Być w związku lub nie. Mieć jeden długotrwały związek lub kilka mniej trwałych. Można mieć dzieci lub nie. No, a skoro mamy wybór – bywa, że robimy z niego użytek decydując się na rozstanie. Skoro możemy próbować różnych wariantów – próbujemy.

Wyrównanie ról, emancypacja
W sądach coraz więcej pozwów rozwodowych składają kobiety. Coraz więcej rozwodów orzeka się z winy kobiet. Kobiety przestały być zależne od mężczyzn – finansowo, emocjonalnie i obyczajowo. Stały się i stają coraz bardziej prężne i zaradne. Samotność nie jawi się im już jako zagrażająca.
Kobiety zaczęły być też wobec mężczyzn bardziej wymagające. Nie wszyscy mężczyźni odnajdują się w zmienionej dla siebie rzeczywistości. 

Zmiana w wartościach
Nastąpiła zmiana w tym, co jest ważne. Kiedyś wartością była stałość - dziś zmiana. Widać to w każdym obszarze – zawodowym, osobistym. Dziś ktoś, kto pracuje 30 lat w tym samym zakładzie pracy, jest uważany za nieudacznika. Ktoś, kto ma za sobą 30 lat małżeństwa – albo za dziwaka, albo za wzór (zależy kogo zapytać), ale z pewnością za kogoś, kto odbiega od standardów powszechności.
Kiedyś celem było wytrwanie – dziś mamy inne. Mamy też gloryfikację wolności i indywidualizmu. Jakość związku z pewnością stała się ważniejsza niż jego trwałość. Inną natomiast rzeczą jest to, co też uważamy za jakość w relacji miłosnej.

Nie musimy ze sobą być
Kiedyś ( w związku z określoną kulturą i obyczajowością) byliśmy poniekąd na siebie skazani. Miało to szereg minusów, między innymi taki, że potrafiliśmy zaniedbywać związek. Skoro byliśmy pewni, że partner i tak nie odejdzie - po co się starać? Z drugiej jednak strony, żeby nie żyć w piekle musieliśmy się jakoś dogadać. I znajdowaliśmy na to sposoby. Dziś nic nie musimy w kwestii związku, kultura nie narzuca nam jednego prawidłowego modelu życia i choć uważam to za duże osiągnięcie, to niesie to ze sobą określone konsekwencje. Np. odpuszczamy - czasem może zbyt pochopnie.

Okoliczności wolnorynkowe i konsumpcjonizm
Przeczytałam kiedyś pewną historyjkę. Wnuk pyta dziadka: "Dziadku, jak to się stało, że jesteście z babcią razem już 50 lat". Dziadek odpowiada: "Bo kiedyś, jak coś się zepsuło, to się to naprawiało, a dziś wyrzuca się i kupuje nowe". I tak też to wygląda.
Dziś nasze potrzeby się spłyciły. Raczej chodzi o to, by mieć dużo i by często zmieniać, niż by poddać coś naprawie. Hedonistyczne oczekiwania wobec związku W związku ma być miło i przyjemnie. Związek ma zapewnić nam różne fajne rzeczy. Kiedy przestaje – rezygnujemy z niego.
To ciekawe, że kiedyś osobiste szczęście nie było wcale wyznacznikiem udanego małżeństwa. Dla małżonków było oczywiste, że związek to upadki i wzloty. Prawdziwe – na dobre i na złe. W zdrowiu i w chorobie. Dziś myślimy o związku, że ma nas uszczęśliwiać, a nie dostarczać nam satysfakcji, głębokich przeżyć czy nas rozwinąć.

Kiedyś funkcjonowała większa tolerancja na cierpienie
Odnoszę wrażenie, że wcześniejsze pokolenia były przygotowane na fakt, że życie niesie ze sobą także trudności, ból i cierpienie. Może wynikało to z doświadczenia życia w naprawdę ciężkich czasach (wojny, bieda). Dziś mamy kłopot z radzeniem sobie z kryzysami. Mamy tendencję do reagowania wycofaniem i ucieczką, niż stawianiem czoła problemom. To dotyczy życia w ogóle, w tym związku. Kiedy w związku przestaje być kolorowo – uznajemy to za stan patologiczny i świadczący o tym, że "może po prostu do siebie nie pasujemy".

Dążenie do stanu idealnego
"Skóra doskonała", "idealne połączenie", "perfekcyjna pani domu", – czy nie to dociera do nas w medialnych przekazach? Nam się tylko wydaje, że to nie ma na nas wpływu. Ma, niestety.
Mamy mieć idealne życia, idealne dzieci, idealnych partnerów. Tymczasem związki mogą być dobre, zdrowe, udane, satysfakcjonujące, ale nigdy nie idealne. Zapominając o tym, wciąż szukamy naszego księcia czy księżniczki z bajki.

Nierealistyczne oczekiwania wobec związku i partnera
Jednym z nich jest właśnie dążenie do ideału, cokolwiek ten ideał dla nas znaczy. Tych oczekiwań jest jednak znacznie więcej, a więc np. wyobrażenie związku jako dwóch połówek jabłka, partner jako zaspokajasz wszystkich moich potrzeb, związek jako lek na kompleksy, dobry związek to związek bez kłótni, w udanym związku ludzie zawsze się rozumieją i bezbłędnie odgadują swoje potrzeby, w dobrym związku ludzie się nie ranią.
Mitów narosłych wobec związków jest bardzo, bardzo wiele. Mam wrażenie, że kiedyś oczekiwania wobec związku nie były tak wygórowane. Jeśli nie mamy gotowości do zniesienia rozpadu naszych iluzji i dziecinnych pragnień – decydujemy się na permanentne niezadowolenie i ciągłe poszukiwanie.

Zanikająca bliskość
Tempo życia jest dziś szalone. Jesteśmy zapracowani, zmęczeni, w ciągłym biegu i stresie. Mamy dla siebie mało czasu. Mniej rozmawiamy, mniej jesteśmy ze sobą. A jeśli nawet – kontakt ten jest powierzchowny. Oglądamy telewizję, siedzimy w laptopach, mechanicznie wymieniamy informacje. To powoduje, że kurczy się coś, co dla związku jest najważniejsze – intymność. Coraz mniej robimy ze sobą, przestajemy się sobą ciekawić, do związku wkrada się nuda i zastój. Oddalamy się od siebie. Nie chcę demonizować przeszłości, ale mam wrażenie, że choćby z powodu innego tempa życia i mniejszej ilości pochłaniaczy czasu byliśmy ze sobą więcej i bliżej.

Zdradzamy
Jak wynika z Raportu o Seksualności Polaków aż 60 proc. żonatych mężczyzn przyznaje, że ma na swoim sumieniu zdradę. Podobnie zresztą jak 25 proc. mężatek. Zgodnie z tymi statystykami, niewiernych jest aż sześciu na dziesięciu mężczyzn i jedna na cztery kobiety z obrączką na palcu.
Zdrada jest drugą co do częstotliwości przyczyną rozpadu małżeństw. Czy to oznacza, że kiedyś nie zdradzaliśmy, skoro małżeństwa rozpadały się sporadycznie? Oczywiście, zjawisko niewierności jest stare jak świat. Natomiast specjaliści przyznają, że zdradzamy jednak częściej (swoboda obyczajowa).
Po drugie – dziś zdradę łatwiej wykryć. Jak mamy dowód, trudno już przymykać oko. Kiedyś (dotyczy to głównie kobiet, bo zjawisko zdrady dotyczyło nie jedynie, ale głównie mężczyzn) było ciche przyzwolenie na niewierność. Powód? Realny brak wyjścia z sytuacji (zależność kobiet od mężczyzn), przekonanie o braku wyjścia (normy obyczajowe) czy przekonania na temat życia, małżeństwa, płci ("mężczyźni muszą", "taki los", etc.). Dziś zdrada często oznacza dla nas koniec związku.

Dużo tego, prawda?
Jesteśmy w stanie zawalczyć o związek i wykluczyć choć część zagrożeń, czy poddamy się już na starcie?
Wybór należy do każdego z nas :)

Ala S.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz